Sunday 8 October 2023

Moja Atlantyda. Latać z kotem samolotem.

 Jak się leci przez Atlantyk z dwoma kotami?

Trochę jak z niemowlakiem, tyle, że koty są grzeczniejsze i mniej problematyczne przy zmianie pieluszek. Na początek, oczywiście, trzeba zarezerwować dla nich miejsce za dopłatą do biletu, jeden kot na jednego człowieka. Co prawda wnosimy ją przy kontuarze do check-inu, ale zadzwonić trzeba jak najwcześniej, żeby mieć miejsce na pokładzie – są limity. W bagażu, w przygotowaniu na pierwszych kilka noclegów w AirBnB, znajdują się: dwie jednorazowe papierowe kuwety, mała torebka żwirku silikonowego drobnego niezbrylającego (jedyny, jaki akceptuje Skierka), mała torebka karmy suchej o smaku rybnym oraz kilka saszetek karmy mokrej, również o smaku rybnym. Wszystko marki premium, ryba sto procent, bo jest taki haczyk importowy: do Stanów nie wolno wwozić mięsa. Ale dotyczy to tylko produktów z mięsa ssaczego, o rybach nie ma słowa.

Saszetki z karmą mokrą na pokład to wersja mini, poniżej 100 ml objętości. Koty podczas podróży nie jedzą, ale mogą być spragnione i prędzej wypiją sosik, niż wodę (aczkolwiek w transporterach znalazły się też dwie nietłukące miski, a w kiosku na lotnisku po przejściu przez kontrolę kupuję butelkę mineralnej niegazowanej).

Transportery są też wyłożone podkładami chłonnymi – kilka mamy w zapasie. Kot potrzebuje wygody i luzu, żeby się, że tak powiem, skupić, więc nie ma ryzyka dwójki, ale siuśki się znajdą na pewno, zwłaszcza, wielokrotnie, w przypadku Skierki. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że jest koteczką, czy dlatego, że jest Skierką.

Nie wiem, jak ze starszymi kotami, ale młode (rok z zapasem) łatwo się uczą i przystosowują, są też do nas bardzo przywiązane. Więc dopóki przy transporterze siedzi człowiek, awantury w samolocie nie ma. Czasami ciekawski ryjek (to głównie Chochlik) chce wyjrzeć z transportera i nie należy mu na to pozwalać, bo jeśli zwieje w samolocie, to kaplica. Gorzej podczas przesiadki we Frankfurcie. Lotnisko, a zwłaszcza kontrola, to dla zwierzątka stanowczo za dużo wrażeń.

Mamy szelki, ale do kontroli i tak każą je zdjąć, a kota wyjąć i puścić opróżniony transporter na pas transmisyjny. Na szczęście koty kurczowo trzymają się swoich ludzi i nie próbują w panice uciekać gdzie indziej. Dobrze też zwierzątku zapewnić nieco wytchnienia i zapakować się do pokoju dla matki z dzieckiem, żeby przewinąć, tj. wymienić podkłady (da się to też zrobić w łazience w samolocie), podać wody i dać trochę rozprostować łapy. Na szczęście nie konkurowaliśmy z prawdziwymi matkami z dzieckiem, bo pewnie by była awantura. Wychodzi na to, że w podróży z kotem, jak ze wszystkim, najbardziej chwiejnym elementem są ludzie.

Wylatujemy z Warszawy 13 lutego 2020.

Miesiąc później (15 marca) zamkną Okęcie z powodu covidu.

Po lotnisku we Frankfurcie krążą ludzie i wypytują, kto był w Chinach. Mamy maseczki w transporterach, ale wtedy jeszcze maseczki nie są częścią kultury i potencjalnie możemy zwrócić na siebie uwagę jako osoby chore. Co, niestety, byłoby prawdą, ponieważ lecimy z potężnym przeziębieniem. Jest to co prawda regularny polski katar, ale nikt nie ma jeszcze pojęcia, jak testować na covid i nawet jak wygląda przebieg choroby – wiadomo tylko, że po tygodniu mniej więcej objawów grypopodobnych przeradza się w wirusowe zapalenie płuc, czasem ze skutkiem śmiertelnym. Maseczki zabrałam po to, żeby nie zarażać ludzi, ale atmosfera na lotnisku nie zachęca do ich używania. Roznosimy więc jakiegoś bliżej nieokreślonego zapewne rhinowirusa, a może i nie-covidowego koronawirusa, dokładając się do okołopandemicznego chaosu.

Ciężka podróż kończy się około czwartej po południu czasu atlantydzkiego, kiedy to pakujemy się do wynajętej klitki, w której mieści się podwójne łóżko oraz aneks kuchenny, a ogrzewanie niezupełnie dociera do łazienki z tyłu. W garderobie rozkładamy jednorazowe kuwety, mokra karma trafia do misek. Biedne, straumatyzowane podróżą kotki w pierwszej kolejności pożerają wszystko, co mają w miseczkach, a potem składają długą i śmierdzącą wizytę w kuwecie. A ja, zaziębiona, brudna, zdżetlagowana i nie wiedząca, jak działają w Ameryce płatności, biegnę na zapoznawczy wieczorek z nowym labem do pubu.

Z mieszkanka uciekniemy za parę dni za sprawą latającej dupy Chochlika, ale to już inna historia.

Monday 2 October 2023

Moja Atlantyda. Cztery kąty.

 Stany Zjednoczone to kapitalizm korporacji. Większość usług, od sklepów po restauracje, jest albo sieciowe, albo bardzo luksusowe, ekologiczne i DIY, przy czym jak się podłubie, równie dobrze może to być luksusowo i ekologicznie prezentująca się korporacja.

We wczesnym 2020, w epoce przedpandemicznej, istniała w Atlancie możliwość wynajmu Airbnb (afaik znów istnieje), ale to opcja krótkoterminowa. Większość mieszkań do długotrwałego wynajmu to osiedla zarządzane przez korporacje zajmujące się wynajmem. Przynajmniej tam, gdzie dopuszczają trzymanie kotów.

Żeby wynająć mieszkanie, trzeba mieć amerykański numer telefonu, ale to już wiecie. Poza tym trzeba jeszcze zapłacić za złożenie aplikacji i żeby pomyślnie przejść kwalifikacje na lokatora, posiadać historię kredytową, i tutaj dla osoby z zagranicy zaczynają się schody. No ni cholery nie namówię amerykańskiego landlorda, żeby sprawdził mnie w BiKu. Lokalny współczynnik zdolności kredytowej, dzięki któremu można zrobić wszystko począwszy od zakupu samochodu, skończywszy na kupnie komórki na raty, nazywa się FICO score i odpala się przybyszowi dopiero grubo po roku pod warunkiem posiadania karty kredytowej, a i wtedy firmom się nie podoba, że taki nowy. Pozostaje kupowanie ww. dóbr gotówką albo czekiem. Jak imigrant zatrudniony na czarno albo dealer narkotyków. Samochód kupiłam czekiem, ale to opowieść na kiedy indziej.

Koleżanka z przyszłego labu daje mi cynk, jakie osiedle nie wymaga od zagranicznego lokatora wartości FICO. Wymaga tylko dowodu, że zatrudniło mnie Emory University, które ma reputację największego pracodawcy w okolicy. Dobra, przesyłam im moje papiery i aplikuję.

Nie pamiętam, jak w końcu zapłaciłam za złożenie aplikacji. Chyba PayPalem. Polska karta debetowa nie działa, a to dlatego, że amerykański system bankowy funkcjonuje inaczej, niż polski system bankowy. Ludzie nie składają przelewów, tylko podają numer konta albo numer karty i odpowiednia kwota jest ściągana z konta/karty. Coś takiego jak przelew nazywa się wire transfer i jest z gruntu podejrzane. Nie jestem pewna, dlaczego, ale zasadniczo jeśli ktoś chce od was „wire” to pewnie jest księciem z Nigerii i należy go unikać. Pracodawca nie daje wire transfer. Daje direct deposit, który jest z jakiegoś powodu czymś zupełnie innym. Przelewy zagraniczne są za to obarczone gigantycznymi opłatami międzybankowymi. Istnieje wiele innych sposobów, które omijają system, przy czym jedynym dostępnym w Polsce jest PayPal (jeśli ktoś się dziwił, jakim cudem Musk wzbogacił się na zwykłym portalu przekazywania wpłat, to teraz wie).

No więc, jeśli próbujesz opłacić cokolwiek kartą w Stanach, to większość miejsc online, w tym portale lokatorskie, pobiera dodatkową opłatę za użycie karty, która nie przechodzi w systemie, bo europejska karta nie da z siebie ściągnąć więcej, niż zadeklarowano na początku.

Większość portali lokatorskich do składania aplikacji ma formularz, gdzie wpisujemy swoje dane, numer karty, poprzedni amerykański adres oraz amerykański numer telefonu, dzięki czemu korporacja może sprawdzić nasz FICO, ściągnąć pieniądze, pogadać z poprzednim landlordem czy nie sikaliśmy na dywan i jeśli się spodobamy, to dopiero jest akceptacja. Podobno w niektórych miejscach patrzą, jakim przyjeżdżasz samochodem na oględziny, ale to chyba w nieco bardziej luksusowym segmencie.

Nasze osiedle jest wyjątkiem. Podobno mieszka na nim dużo obcokrajowców pracujących na Emory. W ogóle słówko „Emory” otwiera wiele drzwi, dlatego po kilku rozmowach przez ocean udaje się umówić datę wprowadzki.

No, ale trzeba złożyć depozyt. Jak to zrobić, jeśli przelewy nie istnieją, karta nie działa, a na sugestię miłego Amerykanina, żebyśmy może przysłali czek, polskie banki sprawdzają, które mamy stulecie?

Otóż Stany Zjednoczone mają tutaj specjalną instytucję przeznaczoną dla ludzi, którzy są imigrantami zatrudnionymi na czarno, dealerami narkotyków albo pracownikami fast foodu i żaden bank nie da im karty kredytowej. Trzeba iść do supermarketu. Wpłacić gotówkę. I wysłać przekaz pieniężny za pomocą Western Union.

Dobra, ale na razie jesteśmy w Polsce, to jak mamy iść do tego supermarketu?

Staje na tym, że umawiamy się na przekaz depozytu za pomocą Western Union jak już przylecimy do Atlanty, a na początek wynajmujemy na pięć dni AirbnB, przy czym trochę nam zajmuje znalezienie takiego, gdzie właściciel nie ma nic przeciwko kotom.

Po przylocie okaże się jeszcze, że supermarket jest godzinę na piechotę, nie ogarnęłyśmy Ubera, bo nadal myślimy po polsku i chciałyśmy autobusem, a reklamowana atlantydzka komunikacja miejska, podobno doskonale rozwinięta jak na Stany (tak było, nie zmyślam!) jeździ równie często, co pekaesy i nigdzie nie można znaleźć planu trasy (jest do tego appka, ale to odkryłam później).

I oto prócz amerykańskiego numeru telefonu (prowizorycznego) mamy amerykańskie mieszkanie. Bez mebli, ale to się jakoś załatwi.

Jak dłużej pomyślę, dochodzę do wniosku, że to wszystko z powodu dwóch młodych drapieżników Felis catus rasy europejskiej podwórkowej. I trochę się sobie dziwię. Ale tylko trochę.

Mamy nieprawdopodobnie cholerne szczęście, że to jednak nie jest akademik i dowiemy się o tym za kilka tygodni.

c.d.n.

Thursday 28 September 2023

Moja Atlantyda

 Ameryka to był przypadek.

Neurobiolodzy (i zresztą naukowcy w ogóle) mają globalny rynek pracy, a specjalizacje są bardzo wąskie, często nam bliżej badawczo do kogoś z drugiej strony oceanu, niż z drugiej strony budynku. Cykl życia naukowca przed zdobyciem stałej pozycji, a zresztą nawet i potem, jest dyktowany dostępnością grantów na badania, zresztą do zmian miejsca pracy zachęca nas system (w formularzu ocen grantów jest dział „mobilność”, wart kilku dobrych punktów – przed Atlantą mój znalazł się pod kreską właśnie dlatego, że ostatni wyjazd to był Erasmus). Pojęcie „polski naukowiec” to trochę fikcja. Każde z nas, jeśli publikuje w miarę przyzwoitych czasopismach, robi to po angielsku i jest kosmopolitą.

Gdyby Gary J. Bassell, profesor, z którym już wcześniej współpracował mój polski zespół, był Szwajcarem lub Francuzem, pewnie znalazłabym się w Szwajcarii lub we Francji. Ale wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, których bałam się najbardziej, i to na Południe. Z Polski widzi się Stany w pigułce, idealizowane lub demonizowane, postrzegane przez pryzmat eksportowanej wszędzie popkultury. Każdy, kto wyjechał choćby na trochę, powie wam, że to trochę nie tak. Przede wszystkim Stany Zjednoczone to nie jest jednolity kraj, a popkultura pokazuje głównie dwa rejony – Nowy Jork (czasem inny kawałek starego wschodniego wybrzeża) i Kalifornię. Chyba, że w ujęciu historycznym.

Nie doceniamy też, jak bardzo Stany różnią się od Polski pod względem kulturowym, a zaczyna się od drobiazgów. Kto się przyzwyczaił, że do innych krajów Unii wjeżdża jak do siebie, może być mocno zaskoczony.

Po pierwsze, telefon.

Bez amerykańskiego numeru telefonu po przyjeździe do Stanów nie załatwimy niczego. Mieszkania, konta w banku, internetów, a nawet transportu (taksówki są drogą fanaberią, trzeba mieć Uber). Wszystkie formularze wymagają jednej cyferki więcej, a urzędy i instytucje nie rozumieją idei kontaktu przez email. Udają, że rozumieją, po czym i tak do ciebie dzwonią.

Żeby mieć amerykański numer telefonu, trzeba kupić amerykański telefon, a w tym celu należy podać amerykański numer telefonu oraz amerykański adres, którego nie mamy, bo nie mamy amerykańskiego numeru telefonu.

Ale, uwaga, jest możliwość przerwania tego błędnego koła. Należy otóż przed wyjazdem kupić sobie amerykański numer telefonu przez Skype’a. Oczywiście będzie działał tylko w miejscach, gdzie dają darmowe wifi. Ale możesz go podać, dzwonić do ludzi, potem możesz odpisać na esemesa i w ogóle wszystko gra.

Możesz nawet spróbować wynająć mieszkanie.

Podobno uczelnia ułatwia postdokom i doktorantom zdobycie lokum po przyjeździe i są pokoje dla zagranicznych studentów. Mówię podobno, bo jest jeden haczyk. Nikt nie przewiduje, że zagraniczny gość przywiezie dwa polskie, mazowieckie, prawdziwe żywe koty. A tych w akademikach trzymać nie wolno.

Zatem zaczyna się poszukiwanie mieszkania na wolnym rynku.

cdn...

Wednesday 27 September 2023

Hello world.

Przeglądam sobie ten blog, przypatruję się dawnym nadziejom i ambicjom i myślę, że nie będę go prowadzić w tym samym tonie. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, w jakim (podobnie jest z książkami, jeśli mam być szczera).
 
Ale wiecie, tak sobie myślę, że tak wiele rzeczy jest poza moją kontrolą. Nie decyduję o tym, jak brutalnie wygląda rynek książki, jak trudna jest kariera naukowa, co dalej z moim zdrowiem (chwilowo lepiej), czy mała niezupełnie normalna normalność, jaką udało mi się zbudować w obcym kraju potrwa parę miesięcy, czy parę lat.
 
Zawsze jednak mogę pisać. Nieważne, ile mam na to czasu, czy robię to zbyt rzadko i czy w globalnym pierdolniku jest dla mnie jakieś miejsce. Moja decyzja jest poza algorytmami, osądami, osobistymi stratami i generalnie wszystkim innym. Zawsze najlepiej mi się tworzyło, kiedy nie musiałam myśleć, co mam z tym później zrobić.

Coś tutaj będzie, ale nie obiecuję co, kiedy i w jakim kształcie.

Czcionka jest inna. Zobaczę, czy zostanie.

Tuesday 18 July 2023

Kropka taktyczna.


Pomyślałam sobie wczoraj, że przydałaby mi się autorska strona internetowa, po czym sobie przypomniałam, że mam już autorską stronę internetową. Teraz ją oglądam, w dużej mierze zamrożoną w innej epoce. Będzie tutaj generalna inwentaryzacja, tylko najpierw muszę ogarnąć, co właściwie powinnam zrobić - stać mnie już chyba, żeby postawić sobie coś, co wygląda nieco bardziej profesjonalnie. Pytanie, czy trzeba. Nie jestem Georgem Martinem, więc pewnie trzeba. Blogi trochę martwe są, ale się pomyśli.

Monday 11 May 2020

Z Drugiej Strony świata, 1.


Świat drżał w posadach, gdy w połowie lutego zabieraliśmy się w nasze cztery walizki na drugą stronę świata. Po lotnisku we Frankfurcie krążyli już poważni ludzie zadający pytania o to, czy w ostatnim miesiącu nie odwiedzaliśmy czasem Chin. Miałam maseczki spakowane do kocich transporterów, bo obydwoje z Mikołajem, mimo największych starań, złapaliśmy od siostrzenicy katar tuż przed wyjazdem. Ale kiedy zobaczyliśmy poważnych ludzi, postanowiłam się z tymi maseczkami nie wychylać. „Jeszcze pomyślą, że jednak mamy wirusa i zawrócą nas sprzed granicy”, myślałam.

I jeszcze „a jeśli się posypie”.

Od paru miesięcy miałam takie wrażenie. Rzeczywistość wokół mnie drgała jak naprężona struna. Trochę w tym było udziału sytuacji politycznej, trochę rodzinnej, trochę osobistej. W pewnym stopniu można powiedzieć, że od tego kotła uciekałam, chociaż tak naprawdę to się tak tylko wszystko złożyło: wyjazd na zagraniczny staż podoktorski jest normalną rzeczą, naturalnym etapem w karierze naukowej. A miałam jechać i spotkać tych wszystkich mądrych ludzi, których publikacje czytałam i nie tylko móc, ale może i musieć stosować metody, które chciałam wypróbować, z dostępem do nieporównywalnego budżetu – same zalety!

Szczerze mówiąc pierwszą moją myślą, gdy usłyszałam o wirusie, o którym mówią teraz wszyscy było: „no nie, tylko nie kolejna infekcja, trzy razy brałam w tym roku antybiotyk”. A drugą: „no, nie, przecież pisałam już o tym w dwóch różnych opowiadaniach!” – pandemia wymieniona w „Mrówkach” i w „Dróżniczce”, jak obecnie, była tylko jednym z nieszczęść, jakie dotknęły ludzkość i była (być może mało kreatywnie) nieco złośliwszym, ale nie tak śmiertelnym jak w filmach sensacyjnych wirusem grypy. Nie mam zdolności profetycznych, po prostu jestem biologiem i wiem, że im dłużej się żyje, tym bardziej prawdopodobieństwo takiego zdarzenia zbliża się do jedności. Co więcej, to niejedno takie potencjalne zagrożenie i w mojej optyce 95% ludzkości zachowuje się jak owo – za Wańkowiczem - bujne ziele na kraterze, co nie robi dobrze mojej nerwicy.

Ale do meritum.

Że się w Polsce będzie trzęsło, też było widać. Szczerze mówiąc nigdy nie miałam ochoty żyć w dyktaturze. Nam co prawda żadna dyktatura tak do końca nie wyszła, bo co dwójka Polaków, to trzy zdania i nadal trzymam się pewnej nadziei, że ta narodowa wada i tym razem uchroni nas przed losem, który dawniej przydarzył się tylu europejskim krajom w obliczu kryzysu. Ja się na polityce za bardzo nie znam, bo moje zdolności metakognitywne się w tym momencie zawieszają, zbyt wielu ludzi jest za bardzo innych ode mnie i trudno mi przewidzieć, jak postąpią. Oprócz tych ogólnych ruchów wynikających z natury agresywnych, terytorialnych ssaków społecznych, ale przykładanie do ludzkości metod obserwacji wg. Dr Goodall nieodmiennie mnie smuci i budzi nadzieję, że może się mylę.

Jak sobie z tym bajzlem ojczyzna poradzi, nie wiem. Mam nadzieję, że dobrze, bo zamierzam jednak kiedyś wrócić i mieć ten własny lab, zakładając, że ktoś w końcu da mi grant.

Może i nie będzie żadnych grantów, bo skończy się świat jaki znamy, ale tymczasem żyję chwilą. Pojechałam na dłuuugi urlop od zmartwień, który polega na tym, że pracuję naukowo w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, to znaczy na przedmieściach Atlanty i wracam wieczorami do drewnianego domu w otoczeniu zieleni, gdzie czerwone kardynały ćwierkają tuż pod moim oknem, a wszystkie potrzebne rzeczy – włącznie z naukowymi książkami – są na wyciągnięcie ręki i przyjeżdżają pode drzwi (poza fotelem, bo poczta go zgubiła i nie może odnaleźć od dwóch tygodni). Internet trochę niepewny, ale da się żyć.

Żadnej nowej infekcji chwilowo – odpukać - nie złapałam. Przytyłam dwa kilo. Głównie dlatego, że rzuciłam część leków – zaczęły mi bardziej szkodzić niż pomagać i usłyszałam, że teraz lepsza jest dieta – ale część tej wagi to mięśnie i to się czuje. Gdy tutaj przyjechałam, spałam po dwanaście godzin dziennie przez kilka tygodni, dłużej, niż zwykle trwa jetlag, a twarz miałam papierową. Teraz funkcjonuję normalnie, przez pewien czas jeździłam nawet do labu na rowerze (a tutaj to trochę jak rowerem po Beskidach), tyle, że hamulce mi się zepsuły i trochę nie mam jak naprawić.

Konferencji nie ma, bo koronawirus, z nowo poznanymi mądrymi ludźmi chwilowo rozmawiam tylko przez zooma – ale pracuję z nimi naprawdę. Może mi to wychodzi na dobre, bo zajmuje się tym, co mam przed oczami, a nie kolejną dziką hipotezą. Inna sprawa, że o białku, które badamy wiadomo bardzo niewiele, a to co wiadomo brzmi bardzo intrygująco, więc mogę sobie pohasać.

Przylecieliśmy w ostatnim możliwym momencie. Tydzień później, a nie zrobiłabym niezbędnych szkoleń (brakuje mi w tej chwili jednego). Dwa tygodnie później, a spalibyśmy na podłodze – zamknięto Ikeę, a meble z Amazona są kilkukrotnie droższe i czasem mają problem z dojazdem. Trzy… i siedziałabym jak ten głupek w domu, niewdrożona i nieprzydatna dla zespołu. A tak nadal się tam pojawiam (jako pracownik, a nie doktorant, jestem „essential” i mi wolno), podtrzymuję działalność labu, zdążyłam nawet jeden eksperyment zrobić i niedługo je zresztą wznawiamy.

Cieszę się, że zabraliśmy się z kotami. Zmusiły nas do poszukania sporego mieszkania z wygodami, z dala od kampusu. Potem się okazało, że akademiki opróżniono w związku z wirusem, a studenci musieli się poprzenosić. I nawet sobie nie wyobrażam, co by było, gdybyśmy zamieszkali w jednym z domów dla zagranicznych naukowców, takim z np. wspólną pralnią.

Dostaliśmy wielorazowe maseczki, piorę je z bielizną. Brakuje mi zwiedzania, parków, lasów (poniekąd dzięki zielonemu osiedlu ta tęsknota nie jest aż tak dojmująca). Brakuje mi moich bliskich i przyjaciół i tego, że z powodu wirusa nie wrócę do nich na wakacje, żeby pojechać nad morze i leżeć razem pokotem na kanapie, oglądać jakiś film Marvela albo grać. Co prawda gramy przez sieć, ale to ma jednak pewne wady.

Nadal nie piszę. Miałam dwa opowiadania do zrobienia, jedno dałam radę, drugie zawaliłam. Coś mi się cały czas śni, dwie fabuły obracają się na ruszcie, urywki piosenek wpadają do głowy. Ale brakuje czasu albo sił na głębszą refleksję, albo za bardzo absorbuje mnie chwilowo praca naukowa, nie wiem. Nie wiem, czy tak zostanie. Taki czas.